Są w życiu takie sytuacje, o których
można powiedzieć „co się zobaczyło, tego się nieodzobaczy”. Podobnie jest z
filmami. Ale czy zawsze trzeba do nich podchodzić na poważnie? Oto jest
pytanie, na które postaram się odpowiedzieć.
W poprzednią środę wróciłem z uczelni
dość późno, bez większych planów na pozostałą część dnia. Jakiś obiad, pierdoły
na youtube i blam – wiadomość w stylu „Dawaj do Hormona, nie zamulaj”.
Niektórym osobom odmówić trudno. Poszedłem w ciemno, mając tylko informację, że
to najgorszy film świata. Brzmiało interesująco, bo zabawa na dobrym filmie
potrafi przynieść mniejszą satysfakcję, gdy wiemy czego się spodziewać.
Oglądałem The Room pierwszy raz. Od
samego wejścia na salę czułem się taką mniejszością, jak nigdy w życiu. Jeśli
było z 5 innych osób, które były w podobnej sytuacji, to powinniśmy się
zastanowić, kto tu jest normalny. Ale tu nie o tym. Do brzegu.
The Room opowiada piękną historię o
miłości, męskiej przyjaźni, poświęceniu i rzucaniu piłką. Mamy plot twisty,
zdrady, przemoc, alkohol, seks i masę wysublimowanego humoru dla elit. Dziwi
fakt, że nikt z obsady nie dostał żadnej nagrody.
Johnny (Tommy Wiseau – nazwiska trudno
nie zapamiętać, gdy w czołówce przewija się ono z 7 razy) to człowiek o złotym
sercu. Ma mnóstwo przyjaciół, wspiera finansowo i moralnie porzucone dzieci
oraz posiada dobrą i dochodową pracę bankiera. Jednak prawdziwym światłem jego
życia jest narzeczona, Lisa (Juliette Danielle), którą traktuje jak boginię
(chociaż jest wredną suką). Dylemat pojawia się w momencie, gdy miłość Lisy do
przyszłego męża zaczyna słabnąć, a jej uwaga kieruje się na Marka (Greg
Sestero), sąsiada i najlepszego przyjaciela Johnny'ego.
Rola osiedlowego filantropa była dla
pana Wiseu nie lada wyzwaniem. Nasz człowiek-orkiestra wygląda jakby był równie
przemęczony jak jego postać. Trudno być w tym momencie zdziwionym. Tommy Wiseu poświęcił
dla tego filmowego opus magnum tak wiele. Wziął na siebie reżyserię,
scenariusz, i 6 milionów dolarów na produkcję. Wraz z świetną muzyką,
otrzymujemy realistycznie odwzorowany klimat zwykłej codzienności. Podobna
historia mogła zdarzyć się tobie, tobie i twojemu sąsiadowi.
Scenariusz tego dzieła zasługuje na
osobny akapit. Tommy Wiseau zadbał, żebyśmy nie zapomnieli, że Mark jest
najlepszym przyjacielem Johnny'ego (około 11 razy), kogo Lisa kocha (około 20).
Reżyser od początku zakładał, że film ma trafić do każdego odbiorcy, dlatego bohaterowie
rozmawiają ze sobą możliwie najprostszym językiem.
Ta akcja, te emocje. Tylko wybuchów
brakuje. Chyba, że zaliczyć te wybuchy namiętności, rodem z nadawanych po
północy programów w telewizji. Na tym filmie nie można się nudzić. Po prostu
się nie da. Szczególnie, gdy wypełniona sala reaguje na bieżąco na każdą scenę
(a przynajmniej robią to osoby, które oglądały The Room X razy. Tak, słyszałem
licytacje, kto zrobił to więcej razy).
Starałem się podejść do tego na
poważnie. Udało mi się przez pierwsze 5 minut. Później porwał mnie entuzjazm
pozostałych widzów, tak wspaniale bawiących się na seansie. Z każdego miejsca
było słychać cytaty, śmiech, brawa, westchnięcia. Najgorszy film świata?
Dementuję. To kamień milowy, dzieło rewolucyjne, z którego dorobku korzystają
twórcy popularnych w telewizji paradokumentów.
The Room lekiem na całe zło. Wymieszany
z podawanym na miejscu alkoholem. Ambitna komedia z dramatycznym finałem
została nagrodzona długimi owacjami. Takie rzeczy tylko na wydarzeniach
organizowanych przez stowarzyszenie „In tractu”. Przyznaję, że planowałem
napisać tekst przy okazji innego filmu, ale tak się nie da. The Room się nie
zapomina, jak jazdy na rowerze. Żeby go dobrze zrozumieć, trzeba usiąść
wygodnie, ze szklanką Jamesona i pozwolić się porwać.
Komentarze
Prześlij komentarz