Quebonafide - Egzotyka. Recenzja #5

Dwa lata podróży. Tysiące przebytych kilometrów. Dziesiątki zwiedzonych krajów. Jeden z najbardziej wyczekiwanych projektów w ostatnim czasie wreszcie został doprowadzony do końca i oddany słuchaczom. „Egzotyka” – bo to o niej tu mowa – to przedsięwzięcie, które zostawi ślad na polskiej scenie. W każdym rozumieniu tego zwrotu.
Gdybym miał ocenić sam koncept, jego skalę, zaangażowanie dużej liczby osób, stworzenie teledysków będących widokówkami z danych państw, to bym wystawił notę maksymalną – niezależnie od skali.
Różnorodność jest tu widoczna od samego początku. Każdy numer miał być inny, zawierający w sobie pierwiastek miejsca, w którym akurat przebywał Kuba i jego Wesoła Ekipa. I tak rzeczywiście jest. Od azjatyckiego spokoju, po afrykańskie szaleństwo. Od refleksyjnych utworów, po te z prostym przeznaczeniem – wyrwaniem z butów publiki na koncertach. „Odwiedziłem mnóstwo pięknych miejsc i tyle samo obskurnych, ale wcale nie mniej inspirujących przybytków w których przez ostatnie niespełna dwa lata napisałem tę płytę. Odwiedziliśmy sześć kontynentów i przebyliśmy setki tysięcy kilometrów razem z zaufaną świtą żeby sfinalizować ten projekt. Poznając przy tym mnóstwo ciekawych osób i ucząc się siebie na nowo”.
O formie samego Que raczej nie trzeba wiele pisać. To jeden z najlepszych raperów krajowego głównego nurtu, a ta płyta tylko to potwierdza. Pod względem technicznym jest bardzo bogato, ale do tego raczej dało się już przyzwyczaić. Kuba to przyspieszy w Tajlandii, to zwolni w Japonii, to się wydrze na Madagaskarze, a to postanowi pośpiewać na Islandii. Każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie, tak po prostu.
Warto też zwrócić uwagę na gościnne występy na projekcie. Nie jest ich za dużo, ani za mało. Tak w sam raz pod względem liczby. Wybór? O ile dużo osób kręci nosami na obecność Solara i Waca – którzy przecież nie wypadli w żadnym stopniu źle, po prostu sam numer nie do końca siada – tak obecność pozostałych nie wywołała jakiegoś negatywnego feedbacku. Kanadyjczyk Young Lungs wypadł bardzo dobrze w śpiewanym refrenie „Między słowami”. Czesław Mozil jest jedyny w swoim rodzaju, a jego wokal – stający w opozycji do pełnego negatywnych emocji Que – daje piorunujący efekt. Zwrotki Ifaniego nie zrozumiem chyba nigdy, co nie zmienia faktu, że przyjemnie się tego gościa słucha. No i wreszcie KRS-One. Jak ja się ucieszyłem na taką kolaborację. Teacha wszedł na bit Returnersów z hukiem, wyjaśniając po drodze, co jest, a co nie jest hip-hopem. A kto może tak zrobić, jeśli nie jedna z legend gatunku?
Muzyka na „Egzotyce” jest tak dopracowana i pasująca do tekstów, że trudno by mi było wybrać najsłabszy – pod tym względem – numer. Grono producentów zrobiło wszystko, żeby warstwa dźwiękowa albumu przywodziła na myśl miejsca, do których nawiązuje Quebo. A jeśli się bierze do współpracy Sherlocka, Tekena, Gibbsa, SoDrumatica, FORXST’a, Fouxa, Wezyra, Wrotasa, Jorge Mendeza, Deemza, ka-meala we współpracy z boobieboiem, czy duet The Returners, to można być pewnym jakości otrzymanego produktu.
Trudno jest szukać wad takich albumów. Widziałem zastrzeżenia odnośnie płytkości niektórych numerów, ich trywialności i robienia materiału na siłę. Mnie po kilku (nastu, dziesięciu) odsłuchach najbardziej kłuje mała ilość samej Islandii czy Madagaskaru w przeznaczonych im numerach. No i coś jest z tą „Arabską nocą”, że trochę trudno się do niej przekonać. „Luiz Nazario de Lima” jest przyjemnym dla ucha hołdem na brazylijskiego Ronaldo, ale jego repeat value z kolei nie jest jakieś przepotężne.
Quebodyseusz pokonał długą drogę. Z Ciechanowa, przez całą Polskę, po prawie cały świat. Był na dnie, już tam nie wróci. Już wcześniej dawał to do zrozumienia, ale „Egzotyką”  - muzyczną pocztówką z różnych miejsc na świecie – zdecydowanie ugruntował swoją pozycję na czole peletonu. Żeby poznać więcej historii, należałoby poczytać ostatnie wywiady. A najlepiej, to siąść z Kubą i jego ludźmi. Czy to ostatnie słowo związane z rapowymi podróżami po świecie? Czas pokaże.

Komentarze