Swoją przygodę ze
słuchaniem reprezentanta TDE rozpocząłem jakoś przy premierze „Good Kid M.a.a.d
City”, przeskoczyłem po tym do niesamowitego „Section.80”, aż wreszcie wyszło „To
Pimp a Butterfly”. Za każdym razem było inaczej, każda płyta miała swój odrębny
klimat. Po odlocie na „TPAB” spodziewałem się już wszystkiego.
K-Dot znowu to zrobił.
Jego „DAMN.” to kolejny album niepodobny do jego wcześniejszych projektów. I
prawdopodobnie niepodobny do wszystkiego, czego mogłem się spodziewać. Od
samego początku Kendrick daje słuchaczom do zrozumienia, że w momencie swojego
odłożenia długopisu, chce zostać zapamiętanym jako jeden z najlepszych,
zasiadających w panteonie rapowych bogów i herosów.
I ja jestem w stanie to
zrozumieć, bo w wypadku takiego zawodnika to nie są czcze frazesy. W porównaniu
do raperów bulgoczących o byciu najlepszymi, on wjeżdża czołgiem na bity,
miażdży mikrofony i przy okazji wszystkich przy nich stojących. Jeśli ktoś do
tej pory nie uwierzył, to polecam sprawdzenie singlowego Humble i poprzedzającego go The
Heat Part 4. Te numery już wskazały drogę, którą najprawdopodobniej miało
przebiegać czwarte dziecko Kendricka.
Na tym albumie dzieje
się w tekstach, do czego Kung Fu Kenny (tak, tak mówi o sobie w numerze ELEMENT.) już zdążył przyzwyczaić.
Dzieje się też w samym sposobie nawijania. K-Dot przyspiesza, zwalnia, zrzuca
bomby, by zaraz obok tego wyrzucać z siebie historię łamania barier
oddzielających go od wybranki. Oprócz niego mamy okazję usłyszeć bardzo wąską
grupę gości, a są to: Rihanna, Zacari i U2. Trzeba przyznać, że tutaj nie
poszło w ilość, a w jakość.
A muzycznie wciąż mogę
powtarzać tytuł jak mantrę. Zestawienie obok siebie takiej gamy producentów od
początku zwiastowało bombę. Mike WiLL Made-It u Kendricka? Jeszcze jak! Humble to jeszcze nic przy tym, co się
stało w DNA. Tak, jest K-Dot na
trapach, bez autotune i innych efektów. Od dźwięków jak ze snu, przez leniwie
sunące pętle, minimalistyczne bity, cloudy i kończąc na wspomnianych trapach.
Czyli przelot przez delikatne klawisze, sample (nawet policyjnej syreny),
bębny, cykacze i bass wgniatający żebra. Dodatkowym smaczkiem są nagłe zmiany
bitu, jak w DUCKWORTH.
Smaczki dla osób
zaznajomionych z Dragon Ballem: Kendrick ma na tej płycie więcej różnorodnych
flow niż Frieza form, a produkcji jest więcej od przemian Cella. Można to
nazwać czternastoma eksperymentami, z których każdy dotyka innych emocji,
poruszając wybranymi strunami w duszy słuchacza z wprawą gitarzysty-geniusza.
No i ten plot, gdzie raper zostaje zabity na początku albumu, a na końcu
poznajemy historię spotkania jego ojca i Top Dawga.
Po odsłuchaniu tego
albumu na moje usta ciśnie się parafraza wersu jednego z polskich raperów
młodego pokolenia. Jeśli chodzi o premiery płyt amerykańskich raperów, to nie
myślę o tym co będzie, krzyczę DAMN, DAMN, DAMN, DAMN, DAMN! Period.
Komentarze
Prześlij komentarz